piątek, 27 czerwca 2014

Kocie objawienia, psie myśli

Z powodu lata Nana i Puma oddały się medytacji.
Nanusia zatopiła się w rozmyślaniach...



... a Pumiasta osiągnęła oświecenie.




piątek, 30 maja 2014

Psi-konka czyli ikonka Nany

Wreszcie udało mi się doprowadzić portret Nanusi do postaci w jakiś sposób grającej z zaplanowaną stylistyką Fizyki Psa i mogę ze spokojem ducha przystąpić do ilustrowania. Ciekawe, że z własną książka certolę się jak dworzanin księcia Certoła... a przecież mam tu absolutna swobodę, co zrobię i jak.
No cóż, trudno.
Powinienem robić to tak szybko, jak szybko Nana zjada mysz upolowaną nielegalnie...
Ważne, że rysowanie dla innych idzie mi szybciej.  W najbliższym czasie obrysuję  nową aplikację na tablet, podobną trochę do bajki o Małym Łeee!


piątek, 9 maja 2014

Nana, Puma i testowanie...


Próbuję przetestować umieszczanie na blogu filmów bezpośrednio z youtuba. Udało się... Cóż, gdyby tak jeszcze ludzie to oglądali, byłoby w ogóle super.
Nana i Puma tak lubią uwerturę do Wilhelma Tella, ze nie mogę puszczać tego z dźwiękiem nawet dla sprawdzenia, bo przylatują i chcą się bawić. Kiedyś zaczęliśmy używać tej melodii jako sygnału wywoławczego do zabawy laserkiem... no i stało się. A one są takie śmieszne podczas gonitwy za światłem, że trudno utrzymać kamerę.


czwartek, 8 maja 2014

Fizyka Psa - jak przerabiam psa na piesa.

Nie ma lekko w życiu.
Do "Fizyki Psa" potrzebuję sporo obrazków o psiej tematyce, w tym celu muszę je narysować. Biorąc pod uwagę rolę Nany w powstaniu książki - to ona powinna być na obrazkach.
Tak się jednak składa, że moja psia współautorka ciągle się wierci a jeśli już leży spokojnie, to zazwyczaj leży na plecach.
Nie ma rady, muszę rysować z fotki.
Rysowanie z fotki to słaby interes, obiektyw rejestruje obraz inaczej niż oko, do tego nie selekcjonuje elementów istotnych i spłaszcza bryłę.
Jeśli dodamy do tego fakt, że z nadmiaru nadmiarów psu się spłaszczyły plecy to nadchodzi czas płaskich dowcipów.
Tylko, że Nanusia jest zbyt prostolinijna na aluzje i dowcipy, więc nie ma się co rozmieniać. Trzeba pogłaskać, co jest do pogłaskania i narysować ile można.



Główny kłopot rysowaniem Nanusi polega na tym, że na każdym zdjęciu wygląda inaczej a w rzeczywistości jeszcze inaczej.
Taki jest los psów miniastych i kłapciatych.
A do książki potrzebuję Nanusi jako ikonki... czyli muszę narysować ją wiele razy na różne sposoby i wyłapać esencję nanusiowatości i pieselencji.
I to w sytuacji, gdy rzeczony Pies włazi pod kanapę ile razy chcę ją sobie obejrzeć.
No, nie ma lekko w życiu i już.


"Pieselencja to psia energia wewnętrzna odpowiedzialna za zdolność psa do cieszenia się z bycia psem tu i teraz.
To energia o dobroczynnym wpływie na otoczenie, ponieważ pies, który zgromadzi odpowiednio wysoki pieselencjał, promieniuje niczym polska elektrownia atomowa, z tą jednak różnicą, że z napromieniowania pieselencją człowiek odnosi korzyść.
Stopień napromieniowania pieselencją możemy określić bez specjalistycznych przyrządów: jeśli nastrój psa udziela się ludziom, to znaczy, że korzystamy z promieniowania tak, jak trzeba. Odpowiednio doładowana Nana biega jak szalona w kółko i szczeka, co udziela się otoczeniu i po chwili wszyscy wokół zaczynają biegać po śniegu, łapać się a czasem nawet szczekać i gryźć w ogon. Podczas takich zajęć człowiek gubi sporo codziennych zmartwień a to przecież bez psa stanowi poważny problem. Wchłonięcie dużej dawki pieselencji to najlepszy sposób, żeby zejść na psy właściwą drogą.
Trwające badania wciąż nie pozwoliły poznać natury pieselencji, jednak już udało się zgromadzić na jej temat pokaźną ilość użytecznych  obserwacji.
Okazało się, że najlepszym narzędziem do mierzenia poziomu pieselencji jest sam pies. Posiada sporo znakomitych i łatwych do odczytania wskaźników, dzięki czemu łatwo rozpoznać jego pieselencjał, czyli zgromadzony ładunek energetyczny."

Fizyka Psa




niedziela, 4 maja 2014

Nana vs Puma - pierwszy film z udziałem gwiazd...


Mam dwa stałe powody do śmiechu na co dzień: jeden ma na imię Nana a drugi Puma. Obie są artystkami scenicznymi z powołania, codziennie dają przedstawienia, niestety zazwyczaj w kiepskim świetle uniemożliwiającym filmowanie.
Ale po latach prób odważyłem się wreszcie zmontować pierwszy film z nimi i czuję się jakbym był Ingmarem Bergmanem. Co najmniej...
A zatem zapraszamy na film!
Nana kocha Pumę!

poniedziałek, 17 lutego 2014

Letnio o średniowieczu

Jakoś tak parę lat temu wybraliśmy się na wycieczkę do Kościelca koło Proszowic, gdzie stoi sobie piękny romański kościół z licznymi barokowymi dodatkami. Prawdę mówiąc po przebudowie dachu żaden kościół nie wygląda na romański, ale w Kościelcu został przynajmniej oryginalny i bardzo piękny portal. Niestety - niewiele więcej, bo barok ma to do siebie, że dominuje i tyle.


Zmorą naszych czasów jest zabudowa dziedzińców kościelnych byle czym, przez co budynek dużo traci a fotograf musi kombinować jak koń pod górkę, by znaleźć jakiekolwiek całościowe ujęcie. 
Ale przynajmniej portal dało się złapać w szkło.


Z powodu nadchodzącego czyjegoś ślubu wyprawa nabrała charakteru "lizania przez szybkę" a właściwie przez solidną, zamkniętą bramę. Ale mogłem przynajmniej do woli nacieszyć się rzeźbionymi kolumnami. Romańskie kościoły często miały bogatą dekorację, z której do naszych czasów zostały reszteczki, na szczęście nawet w tej ilości nie można o nich powiedzieć "marne". 


Niestety w Polsce nie zachował się ani jeden przykład wielkiego kościoła romańskiego w nie przebudowanej formie. Można się tylko domyślać jak wyglądały, przymykając oko na późniejsze style.




Za kościołem znaleźliśmy całkiem urocze schody z piaskowca. Ciekawe na jaką skalę  używano go w XIII wieku, kiedy powstawał sam kościół. Z jednej strony to materiał dający się łatwo obrabiać, podatny na rzeźbienie, z drugiej - mało trwały. Czy budowniczy tworzący pomnik Bożej Chwały  użyłby materiału o tak małej wytrzymałości? Na pewno nie do elementów konstrukcyjnych.


Idąc ścieżką za kościół całkiem nieoczekiwanie znaleźliśmy prawdziwe góry... całkiem jak z filmu.


Były strome, skaliste i niedostępne.


A do tego miały własną Godzillę.




niedziela, 2 lutego 2014

Akademia fotografii bezproblemowej: Głogi.

Świat się znowu trochę rozmoczył, zrobiło się ogólnie buro i w zasadzie fotograf ma w tej sytuacji dwa wyjścia... a nawet trzy - jeśli uznamy nie-wyjście z domu za pierwsze wyjście z sytuacji.
Wyjście drugie polega na podkręcaniu nasyceń fotki tak, że oczy patrzącemu wypadną.
Wyjście trzecie  - to szukanie czegoś trochę kolorowego albo przynajmniej różniącego się od tła... ewentualnie szukanie obiektów burych i wymiętych w interesujący sposób.
Zawsze można tu liczyć na głóg.


O ile pada deszcz - krople wody dodadzą nieco blasku.


Jeśli nie pada - można użyć szeroko otwartej przysłony, fotografować pod światło i pograć kształtem.


Fotografowanie ze światłem za plecami pozwoli złapać kolor.
Jak się bardzo postaramy - może złapiemy katar.


Głóg ma to do siebie, że na jednym krzaku występuje w bardzo wielu konfiguracjach i bez chodzenia zbyt daleko możemy znaleźć sporo interesujących form do ćwiczenia.






Lampa błyskowa pozwala czasami wydobyć kolor, ale to dość kapryśne narzędzie.





Dopiero porównanie pokaże, czy warto błyskać.



Ale fotografowanie to też rodzaj kaprysu, więc warto spróbować.



Z całą pewnością lampa daje ciekawe efekty podczas przymrozków.




Zresztą każda rzecz wygląda ciekawie, jeśli ją trochę oszroni.



Warto też pomyśleć o wodzie i blikach światła na powierzchni.


Nawet szare deszczowe niebo stwarza pewne możliwości...


Warto popracować z planami i ostrością albo z tłumem... przyda się podczas fotografowania ludzi. W sumie - nie bardzo różnią się od głogu.


Od czasu do czasu można spróbować starą receptę Roberta Capy: Jeśli Twoje zdjęcie nie jest dobre to znaczy, że nie podszedłeś wystarczająco blisko. 
Oczywiście ryzykujemy połknięcie obiektu albo gałęzie w oku...

I na koniec najważniejsza rada:
pilnujmy, żeby podczas tych wszystkich eksperymentów pies nie umarł z nudów.





piątek, 31 stycznia 2014

Przepis na fotkę: korzystanie z ciśnienia

Ludzkość wynalazła już w pełni automatyczne aparaty i w tej dziedzinie nie będzie rewolucyjnej zmiany.
Jedno, co można zrobić to wynaleźć automatycznego fotografa.
Jestem za głupi, żeby zajmować się aż tak wypasioną inżynierią, ale może mogę coś zasugerować przyszłym wynalazcom.
Otóż automatyczny fotograf powinien kierować się pewnym optymalnym stosunkiem efektu i pracy koniecznej do jego osiągnięcia - czyli uzyskać fotografię miłą dla oka  bez wysiłku, wyobraźni i zbyt długiego łażenia po świecie.
Taki efekt zapewnia stosowanie zasad fotografii wyżowej, co przedstawię krótko na kilku przykładach.

Zasada nr 1.
Sprawdzamy prognozę pogody i nie wychodzimy z domu, jeśli nie będzie wyżu, bo i po co?


Zasada nr 2
Idziemy na pagórki i ustawiamy się bokiem lub tyłem do słońca. Fotografowanie pod słońce wymaga nieco wyobraźni i wyczucia. W terenie płaskim musimy coś wydobyć z krajobrazu... a nie o to chodzi, żeby się napracować.


Zasada nr 3.
Dzielimy kadr na pół albo na trzy. Jeśli koniecznie chcemy się wysilić - wybieramy jakiś element wystający ponad przeciętność.


Zasada nr 4.
Fotografujemy obiekty kontrastujące kolorystycznie.


Stosowanie tych zasad nie zapewni nam kariery fotografika, ale da trochę miłych dla oka obrazków, które lepiej wyglądają na ścianie niż portret zrobiony nam na imieninach kolegi o 3,45, kiedy alkoholu już nie było a kolega wziął aparat do ręki, bo myślał, że soczewka obiektywu to dno ostatniej pełnej butelki.

środa, 29 stycznia 2014

Mordor - czyli zabawy z mordą: nie-pięćdziesiąt twarzy nie-Greya ale za to nie 622 upadki Bunga

Człowiek czasami powinien zobaczyć, na co go stać, zmierzyć się z własnym JA, obejrzeć się chłodnym okiem.
Wyzwanie tym większe, im cieplej na dworze i trudniej nie tylko o jakiś chłód ale w ogóle o chęć do robienia czegokolwiek. Ale że ostatnio jest tak jakby zimno - rzuciłem okiem w ciepłe wakacyjne zdjęcia i trafiłem na ślad mojego heroicznego zmagania ze sobą.
Geneza tego starcia jest pozornie zwyczajna - podczas urlopu nie chciało mi się golić i dorobiłem sobie pożyteczną ideologię: eksperyment nad męską odpornością na brodę.
Cóż, nie wypadł imponująco, zarost mnie denerwuje i tyle. A poza tym rósł wolno - dość, by ujść za lumpa, za mało by ufryzować i udawać profesora. Ostatniego dnia urlopu stało się jasne, że ten numer nie przejdzie i potrzebuję nowej ideologii. Nie do brody, bo miałem jej serdecznie dość. Do zabawy...
Jako się rzekło na początku: ustawiłem się w różnych możliwych rolach życiowych aby odkryć, na co mnie stać.


Rola zarośniętego zbója wymaga wytrzymania z brodą. Odpada w przedbiegach, więc bez żalu sięgnąłem po drugą opcję: rycerz z bródką.



Usunięcie bokobrodów nie nadało mi rycerskiego wyglądu, zresztą i tak ich prawie nie było.
A zatem postawiłem na nową wersję...


Niestety - broda a'la szeryf z Nottingam z pamiętnego serialu z lat 80-tych nie nadała mi odpowiedniego wyglądu, co za tym idzie: nie warto walczyć o lukratywny urząd w XII-wiecznej Anglii. Fatalnie. Może próba przesunięcia się w czasie i przestrzeni do Francji muszkieterów?



Nic z tego. Broda za krótka i kostiumu brak. A morda pozostała zakazama i w tej sytuacji mogę liczyć na karierę zbójcy.


Próba ucywilizowania dała tylko okazję do zabawy z "znajdź 2 różnice". Oraz - według kodeksu karnego cara Aleksandra - szanse na 2 lata więzienia na podstawie podejrzanego wyglądu.



Recepta? coś ogolić i posłodzić całość uśmiechem. Efekt: chodu!



Próba radykalnego oddzielenia brody od wąsów nie dała mi nawet szans na rolę Koziołka Matołka.


Dalsze udoskonalenia przekonały mnie ostatecznie, że cap z kozią bródką to jeszcze nie Koziołek Matołek.


Prawdę mówiąc... kolejne cięcia tylko skłoniły mnie do porzucenia kariery w Pacanowie.


Rezygnacja z brody dała wersję z lekka socrealistyczną... ale posada wójta w "Ranczu" już jest obsadzona.


Pocieszyło mnie jednak odkrycie, że metodą docinania wąsów zaczynam kogoś przypominać... owszem, idiotę też... ale jakąś znaną postać...



Tylko że to miejsce też jest zajęte.
Na podstawie tego eksperymentu stało się jasne: kawały z brodą i manewry z brzytwą doprowadziły mnie do wniosku, że jedyną ścieżką kariery dla mnie jest moje PRAWDZIWE ja: